TUT - Trójmiejski Ultra Track 68 km debiut

Wszystko zaczęło się dość dawno, od przygotowań. Już dawno byłem ciekawy, jak to jest przebiec coś więcej niż maraton. Przygotowania nie były łatwe. W grudniu jedna trzydziestka, a w styczniu dwie, więc byłem dobrej myśli. Pierwotnie dystans miał wynosić 65 km, ale organizatorzy zmierzyli na nowo trasę i wyszło 68. Dwa dni przed startem zakupiłem żele energetyczne i szoty magnezowe, nigdy nic nie wiadomo, co może się stać na tak długim dystansie. A przypomnijmy, że to mój debiut. Spakowałem się w piątek, po odebraniu numeru startowego. Dwa razy, a nawet trzy sprawdziłem, czy wszystko jest.
Dzień startu zacząłem od porannej kawy, kilku kanapek z miodem i banana. Potem czekałem na biegową rodzinę, Andrzeja i Joanne. Mieli mnie zawieźć na start i też tak było. W Gdyni melduje się na 30 min przed startem, spotykam sporo znajomych, z którymi rozmawiam o swoich planach. Wszystko przebiega w miłej atmosferze, zaliczam toaletę i ustawiam się na linii startu, gdzieś za elitą. Z niecierpliwością czekam na rozpoczęcie walki z tak długim dystansem, nigdy wcześniej tego nie robiłem, wiec dla mnie było to wyzwanie. Dobrze, że mam wielu wspaniałych znajomych, którzy startowali w tucie i udzielili mi sporo cennych wskazówek. To dla mnie dużo znaczyło. Wiedziałem, że mam zacząć wolniej niż biegam swoje długie wybiegania, czyli jak na mnie tempo 6 min/ km.
Ostatnie odliczanie i ruszam w lasy trójmiejskiego parku krajobrazowego. Pierwszy kilometr to czas 6:10/ km, czyli wolniej niż planuje, ale to dobrze. Cały czas byłem dobrej myśli, nawet włączyłem sobie muzykę, by czas szybciej minął. Tak jak na krótszych dystansach tego nie robię, tak tu mi pomagała. Kiedy zegarek oznajmiał mi, iż zbliżam się do 10 kilometra trasy, przyszedł czas na pierwszy żel energetyczny. Nawet sprawdziłem, jaki mam czas po tej 10 i wyszło zaskakująco dobrze, ale to był początek i w miarę płasko. Góry miały nadejść. Czas 10 km to 51:25.
Przez kolejną część tras piłem dużo, tak co 3-4 km, by nie odwodnić organizmu, a pomagał mi w tym plecak zakupiony miesiąc wcześniej. Oczywiście był testowany podczas treningu. Powoli zbliżałem się do 20 km, czułem się świetnie, przyszedł czas na drugi żel. Moja strategia polegała na tym, że co 10 km będę brał dawkę energii. Czas odcinka to jeszcze szybciej niż poprzednio, a dokładnie 50:05 s, to oznaczało, że jest naprawdę płasko, albo ja lecę jak szalony. Zbliżał się punkt z bufetem, dziwnym trafem, go nie zaliczam.Wtedy myślałem, że żele mi pomogą. Bo przecież, po co się zatrzymywać i tracić cenny czas. Niby organizm czuł się dobrze, ale podświadomość mówiła mi, że źle robię opuszczając bufet. No nic, lecę dalej zbliżam się do 30. km i trzeci żel, czas odcinka 54:34. Znak, iż zwalniam, a więc zbliżają się góry, których nie widać w trójmieście.
Muzyka cały czas grała i motywowała mnie do pracy, nawet w pewnym momencie zacząłem sobie śpiewać pod nosem. Łyk wody na 35 km i powoli czuje, że opadam z sił. Dopada mnie lekki kryzys, ale nie na tyle, by się zatrzymać. Myślałem przed startem, że głowa nie wytrzyma, z nią było całkiem dobrze. To wina tego, iż nie zatrzymałem się przy pierwszym bufecie. Teraz nauczony wiem, trzeba dużo jeść, organizm się domaga, na samych żelach się nie pociągnie. 40 km trasy i ładuję kolejny zastrzyk energii w postaci żelu. Wiedziałem, że niedaleko za 5 km będzie punkt odżywczy, którego tak bardzo potrzebowałem. Mój organizm domaga się prawie o każdej porze jedzenia, już przy takim wysiłku to potrzebował jeszcze więcej. Czas odcinka to 1:03:35.
W końcu dopadam się do drugiego punktu odżywczego na wysokości Auchan Osowa, gdzieś na 45 kilometrze trasy. Było wszystko, czego potrzebowałem, pepsi, czekolada, rodzynki, herbata, banany, drożdżówki, nawet Soplica, smaku nie pamiętam, ale tego nie potrzebowałem. Spędziłem w tym miejscu około 10 minut, tak bardzo cieszyłem się, że mogę napełnić żołądek, by mieć siły na kolejną część trasy. Dziękuje organizatorom, za wspaniały punkt i dosyć sporą ekipę kibiców, którzy napędzali mnie, by walczyć dalej. Kryzys minął, biegnę w stronę mety. Z niecierpliwością czekam, aż mój support mnie odnajdzie na trasie. Byli to szaleńcy jak ja Joanna i Andrzej, którzy mnie zawieźli na start, tak jak wcześniej wspominałem. Najpierw 50 km i doładowanie w postaci żelu. Czas odcinka 1:14:34. Do końca zostało niewiele, ale nawet podczas tych kilometrów mogło się wszystko wydarzyć. Czuję swoje nogi, że już nie są tak lekkie, jak na początku, więc czasz na pierwszego szota magnezowego.
Jeszcze przed 58 km i ostatnim bufetem, napotykam na swoją biegową rodzinę. Mają mi towarzyszyć do końca i wspierać mnie jak tylko mogą. To było dla mnie piękne przeżycie. Przez kilka metrów krzyczę do Andrzeja, by nie szarżował, bo czekają go prawdziwe góry i osłabnie, a on dalej leci, chyba zapomniał, że ja już trochę dystansu pokonałem. Dobiegamy w trójkę do ostatniego punktu odżywczego. Ja znowu piję pepsi, tego dnia naprawdę mi pomagała. Wspaniali wolontariusze pytają, czy czegoś mi trzeba, czy chcę zupy. W tym bufecie serwowali dla wszystkich biegaczy świetną zupę rybną, wiele o niej słyszałem, więc i ja musiałem spróbować. Biorę garść rodzynek, czekoladę i biegniemy na ostanie 10 km trasy. Dobiegam do 60 km trasy, kilka łyków wody, izo i sprawdzam zegarek, gdyż wiedziałem, że bateria jest na granicy wytrzymałości. Czas tej dyszki to 1:07:26. Do mety zostało 8 km i najtrudniejsza część trasy.
Razem z Joanną i Andrzejem biegniemy po mój, nasz mały sukces. Zbliżamy się do najtrudniejszego terenu, największe wniesienia i zbiegi. To nie była łatwizna dla mnie, a wyzwanie dla nich. Kiedy zbliżam się do stromizny, napotykam innych uczestników biegu, gdyż tego samego dnia rozgrywane były drugie zawody na dystansie 15 km, tzw. gruba 15. Jako że sam walczę o jak najlepszy czas, się pomóc innym uczestnikom jak tylko mogę, daje cenne wskazówki. Widać było uśmiech na twarzy wszystkich, których mijałem. Po czasie uświadamiam sobie, że zgubiłem mój support. Mieli mi pomagać, a zgubiły ich góry w Trójmieście, których nie widać. Do mety pozostało coraz mniej, popijam wodę i biegnę jak szalony. W oddali słyszę głos spikera, to znak, że meta blisko. Miałem tylko nadzieję, że spotkam najbliższych. Ostanie przyspieszenie, zegarek pokazywał cuda, ja, jako że mam taki zwyczaj, drę się, krzyczę cuda. Tak nie widać mnie, a słychać, to oznaka, że biegnie szaleniec. Wpadam z impetem na metę, nie można było mnie zatrzymać, jestem ciekawy, skąd miałem tyle siły na takie przyspieszenie. Cieszyłem się jak nigdy, bo w końcu pokonałem coś więcej niż maraton. Czas 8 km to 53:19, a całość zamknęła się w 6:54:04. Na koniec, rozmowa z innymi biegaczami i oczywiście ciepły posiłek. Sporo tego było, po takim wysiłku organizm potrzebował.
W międzyczasie przybiegł mój support. Byli zachwyceni trasą i cieszyli się z uzyskanego rezultatu, jaki osiągnąłem. Pragnę wszystkim podziękować, którzy przyczynili się do tego, że wystartowałem w zawodach i tych, którzy wierzyli, że ukończę. Jesteście wspaniali. To dla mnie wiele znaczy. Tego słowami nie da się opisać. Na koniec przyszło mi świętować moje urodziny, które były dzień wcześniej, chyba zasłużyłem na to.

Komentarze

Popularne posty